Mała Zosia wstąpiła wczesnym rankiem do pobliskiego gospodarstwa. Każdego dnia kupowała tam tuzin jajek i bańkę mleka. W drodze powrotnej zatrzymywała się zawsze przy łące, na której pasły się konie. Lubiła na nie patrzeć, gdyż przypominały jej tatę. Był on wysokim stopniem oficerem wojskowym. Odjechał już dawno temu, razem z innymi, silnymi mężczyznami z dworu na wojnę. Nikt nie lubił tu, o tym mówić, więc i Zosia nie pytała, po prostu czekała. Codziennie pomagała mamie. We dworze było mnóstwo pracy. Każdego dnia trzeba było nakarmić zwierzęta, pozbierać jajka, wydoić krowy, pozamiatać podwórze, przynieść wody, zaorać pole i jeszcze wiele, wiele więcej. Tak też było i dziś.

Ojciec Zosi był majętnym człowiekiem, miał też wielkie serce tak, jak i jej matka, dlatego też oboje wychowywali córkę w poszanowaniu piękna, pracy i drugiego człowieka.

– Mamusiu, powiedz, mi proszę, po co kupujemy od gospodyni jajka i mleko? Mamy ich przecież pod dostatkiem.

Piękna pani o długich, kasztanowych włosach i charakterystycznym pieprzyku na środku lewego policzka pogładziła córkę po rudych włosach związanych w luźny warkocz.

– Dziecko moje, mąż i syn gospodyni wyruszyli dawno na wojnę. Nie ma teraz nikogo, ale tak, możemy uczciwie jej pomóc.

Dziewczynka nie bardzo rozumiała słowa matki. Włożyła jajka do glinianej miski i zdjęła kwiecistą chustę, którą zakrywała głowę.

– Matulu, czemu więc nie damy jej po prostu pieniędzy?

– Zosieńko, gospodyni, to dumna kobieta i nigdy nie przyjęłaby jałmużny. Kupując od niej mleko i jajka, po cichu jej pomagamy.

Zosia uśmiechnęła się, ucałowała mamę w policzek i pobiegła na podwórze, gdzie czekali na nią młodzi, czternastoletni parobkowie. Mimo że dziewczynka miała dopiero dwanaście lat, to cieszyła się dużym poważaniem wśród chłopców. Była urocza i miała wielkie serce, ale też hardy charakter. Nigdy nie pozwoliła, by jakiś hultaj jej w kaszę dmuchał. Zdarzało się to rzadko, gdyż starała się zachowywać jak dobrze wychowana panienka, lecz czasem nie mogła sobie darować, gdy któryś z chłopców łapał ją za sukienkę lub kradł jabłka z sadu ojca. Taki jeden dostał raz jabłkiem w głowę. Nauka nie poszła jednak w las, gdyż więcej nie popełnił tak haniebnego występku. Zosię cechował nie tylko charakter, ale także uroda, która rzucała się w oczy już w tak młodym wieku. Brązowe oczy, rude, niemalże kasztanowe włosy, blada cera, działały na młodych adoratorów jak pyłek na pszczoły. Każdego dnia dostawała jakieś upominki, a to stokrotkę, a to krokusa, a to kawałek twarogu w kształcie serca albo garść kolorowych kamyków. Młodzi parobkowie mieli wiele pomysłów, ale Zosia, jak to panienka z dobrego domu była nieugięta. Poza tym nie chciała się zakochiwać ani też zauroczyć w jakimś chłopcu póki, nie wróci jej bohater i obrońca, tata.

– Co dziś robimy Zosiu? – zapytał Stefek, jeden z młodych parobków.

– Oj dziś jest dużo pracy! – zażartowała dziewczynka.

– Mów Zosiu, chcemy później jeszcze iść nad staw. – ponaglił ją Gienio.

– Zdążysz jeszcze z łapaniem żab. – zaśmiała się Zosia.

Chłopiec przewrócił oczami i uśmiechnął się, jakby nie wiedział, o co chodzi.

– Stefku, weźmiesz konia i nawieziesz wody. Ty Genio, porąbiesz drwa na dzisiaj. Gracek, pomożesz gosposiom przy dojeniu krów. Tycio, a ty pomożesz mi z wyrabianiem ciasta w kuchni. – rozporządziła Zosia.

– Haha! Tycio, kuchareczka! – śmiali się chłopcy.

Tycio spuścił głowę, ale mimo to cieszył się, że pobędzie trochę z Zosieńką.

– Co was tak bawi? A może chcecie sprzątać dzisiaj w chlewie? – zapytała poważnie Zosia.

Chłopcy zamilkli, zrobiło im się nieco głupio. Żaden z nich nie lubił robić przy świniach. Były brudne, śmierdzące, a czasem maciory myliły włosy pochylonych z widłami chłopców nad gnojem ze swoim jadłem. Aj! Bolała wtedy główka.

– A co z resztą? Jeszcze nie przyszli. – zapytał Gienio.

– Pracy jest dużo. Zawsze mogą zapytać Tomasza. – odpowiedziała dziewczynka.

Wszyscy przytaknęli i zabrali się do swoich zajęć. Bacznie przyglądał się im Tomasz. Miał już swoje lata, ale mimo to był pracowity i oddany rodzinie Zosieńki. Zaczął pracę we dworze, gdy jej taty nie było jeszcze na świecie.

W domu rozchodził się cichy śpiew mamy, która codziennie śpiewała ludowe przyśpiewki. Słychać było je, aż w kuchni, która znajdowała się w dolnej części domu. Była ogromna. Ściany były ceglane, piec kaflowy, blaty kamienne i zdobiona podłoga. To z pozoru ponure pomieszczenie rozświetlały dwa okna ze zdobionymi łukami. Obok nich wisiały ususzone zioła. W koszach na podłodze leżały jabłka, śliwki, ziemniaki, buraki, marchew i inne warzywa. W najciemniejszym miejscu kuchni stała beczka z kapustą, beczka z ogórkami, a naprzeciw cztery baryłki miodu.

– To, co robimy Zosiu? – zapytał Tycio.

– Wyrabiamy ciasto. – odpowiedziała Zosia.

– Ale jakie?

– Chlebowe.

– No, oczywiście.

Dziewczynka pomogła chłopcu naszykować mąkę, sól, wodę, jajka, mak, sezam i orzechy. Czekało ich wiele pracy. Trzeba było upiec trzydzieści dużych, okrągłych bochenków chleba. Dla każdej rodziny, która pracowała we dworze po jednym chlebie.

– A zaczyn? – zapytał chłopiec.

– W tamtej misie. – odpowiedziała dziewczynka.

Wskazała na dużą, glinianą misę, która stała na taborecie przy piecu. Zwykle w kuchni pracowały kucharki, lecz dziś obie musiały czuwać nad chorymi dziećmi. To siostry, więc nie dziw, że ich dzieci zachorowały w tym samym czasie. Jedna z nich była kuzynką mamy Tycia. Pracowała we dworze dość długo, choć nie tak długo, jak ojciec Tycia, który zaraz po Tomaszu miał najwięcej do powiedzenia we dworze. Nie miał jednak majątku, który pozwoliłby mu pojechać na wojnę tak, jak ojcu Zosi. Tycio cieszył się jednak z tego powodu, wiedział, że nie straci ojca. Mimo że uczestnictwo w wojnie było dla mężczyzn powodem do dumy, to akurat Tadeusz, tata Tycia, nie przejmował się tym zbytnio. Był przekonany, że na miejscu bardziej przysłuży się ludziom i rodzinie. W końcu jego syn to jeden z chłopców, którego amory warto wziąć pod uwagę, gdyż wychował go na godnego zaufania, dobrego i silnego chłopca. Zosia nie miała tyle szczęścia. Nie widziała taty ponad rok, a wieści ze stolicy nie zapowiadały szybkiego powrotu żołnierzy z frontu. Dziewczynka była jednak dzielna, była jedynaczką i chciała, by tata po powrocie widział w niej chlubę rodziny. Dzielną, zaradną i piękną.

– Dobrze ci idzie. – powiedziała z uśmiechem dziewczynka.

Chłopiec znał się trochę na wyrabianiu ciasta, czasem kuzynka mamy zabierała go do kuchni, by pomagał przy obieraniu ziemniaków czy właśnie pieczeniu chleba i chałek. Nie podobało się to tylko jego ojcu, gdyż większą pomoc miał z Tycia przy pracach stolarskich, koniach i wszędzie, gdzie mógł się przydać tak silny młodzieniec. Był wyższy od Zosi niemalże o głowę i miał nieco zaostrzone rysy twarzy. Mówiło się we wsi, że krzepę ma niemalże jak koń, po ojcu, który mógłby drzewa z korzeniami wyrywać. Jak więc taki chłopiec, miałby się marnować w kuchni? Jednak, gdy Zosia go pochwaliła, to z zapałem zaczął wyrabiać ciasto dwa razy szybciej. Dziewczynka widziała jego popisy, lecz tylko się uśmiechała i nie odrywała ani na chwilę od pracy. W końcu wieczorem wszyscy zbiorą się po chleb, by nakarmić swoje rodziny.